Nadmorski ślad
Woda, ubranie na zmianę, GPS oraz trochę grosza w kufrze – to jedyny wakacyjny bagaż. Kierunek – Hel
Pierwsza cześć trasy wiedzie z Warszawy przez Płońsk, Sierpc i Świecie, gdzie wpadam na autostradę A1. Po prawie godzinie jazdy ze średnią prędkoścą 130 km/h muszę włożyć do uszu sporządzone z ligniny stopery – kask przy takiej prędkości okazał się jednak zbyt głośny. Z radością powitałem ciszę, która od tego momentu towarzyszyła mi w dalszej drodze. Pruszcz Gdański, Rumia, Wejherowo i kręte leśne nitki prowadzące wprost do Karwi, gdzie przyszedł czas na zasłużony nocleg w pensjonacie Neptun u pana Kazimierza.
Kazanie z łodzi
Rano z naładowanymi bateriami wskakuję na motocykl i już razem z narzeczoną, która dojechała tego samego dnia innym środkiem transportu, pędzimy w stronę Mierzei Helskiej. Gdzieś na wysokości Jastrzębiej Góry rozpoczyna się odcinek brukowanej drogi, co wymusza na nas jazdę z dopuszczalną dla ogółu prędkością. Potem Władysławowo, korek przed rondem, a już za chwilę otwarta przestrzeń i powiew wolności. „Chałupy welcome to”! To pierwsza wieś na Mierzei. A właściwie dziś już nie wieś, tylko małe miasteczko obfitujące w szkółki kitesurfingu i windsurfingu.
Odkręcam manetkę gazu i za chwilę wjeżdżamy do Kuźnicy. To naprawdę piękna miejscowość. Niegdyś była tylko zwykłą stacją kolejową na najwęższym odcinku Mierzei – dzisiaj to kurort wypoczynkowy i bardzo popularne morskie kąpielisko. Wzdłuż ulicy ciągną się pokryte dachówką piętrowe domki z czerwonej cegły. Gdzieniegdzie stoją wędzarnie. Nie sposób nie zauważyć urokliwego kościoła neogotyckiego, który stoi na gruncie ofiarowanym przez rybaków. Co ciekawe – w kościele tym podczas mszy ksiądz przemawia w łodzi. Jego ambona została zbudowana z rybackiej łajby.
Następny przystanek – Jastarnia, zdecydowanie poważniejsze rozmiarowo centrum wypoczynkowe. Atmosfera zabawy i taniej nadmorskiej rozrywki zbliżona jest tu do takich miejscowości jak Władysławowo czy Jastrzębia Góra. Nie jest to nasza bajka, uciekamy zatem do starszej części miasta. Parkujemy pod neobarokowym kościołem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, którego wnętrze mocno nawiązuje do morskiej tematyki. Tutaj również ksiądz podczas kazania przemawia z łodzi niesionej przez okazałe fale Bałtyku. Oryginalna tendencja. Tuż obok kościoła mieści się zabytkowa chata rybacka z XIX wieku, w której można przyjrzeć się dawnym sprzętom i wyposażeniu domowemu. Wyjeżdżając z Jastarni, warto jeszcze wstąpić do prywatnego Muzeum Rybackiego (Muzeum Pod Strzechą). Miła starsza pani, wskazując na gruby pleciony węzeł wiszący na ścianie, opowiedziała nam tu między innymi o dawnych metodach utrzymywania dysypliny.
W mieście prezydenta
Tuż za miastem, pędząc już w kierunku Juraty, trafiamy na tablicę informującą o wojennych fortyfikacjach. Zostawiamy jednoślad i idziemy przez las w kierunku plaży. W połowie drogi naszym oczom ukazuje się pierwszy po tej stronie Mierzei schron bojowy „Sabała”, przy którym dzielnie siedzi postać w wojskowych barwach i uiszcza opłaty za zwiedzanie żelbetowego wnętrza. Pozostałe dwa schrony – „Saragossa” i „Sęp” – leżą już na samej plaży.
Nie mamy niestety czasu na długie zwiedzanie. Odpalamy silnik i jedziemy do miasta, w którym corocznie wypoczywa głowa naszego państwa. W Juracie naszą uwagę przykuwają wysokiej klasy ośrodki wypoczynkowe, hotele, restauracje i wyraźnie uchwytna atmosfera blichtru. Deptak prowadzący do spacerowego mola z widokiem na Zatokę Pucką, tablica upamiętniająca miejsce zamieszkania Wojciecha Kossaka oraz kilku artystów ulicznych – to główne kulturalne rozrywki, które udaje nam się namierzyć.
Pogoń za ostatnim punktem wycieczki przyjemnie przerywa nam na trasie Muzeum Obrony Wybrzeża, oddalone około 10 leśnych kilometów od Juraty. Po króciutkim spacerze w głąb półwyspu zwiedzamy bardzo ciekawie zagospodarowany teren parkowo-muzealny. Strzelnica (na której można spróbować własnych sił), skansen artyleryjski, działa, czołgi, miny i torpedy, kolekcja bunkrów wartowniczych, samochody pożarnicze i kolekcja sprzętu wojskowego różnego typu – to tylko niektóre z atrakcji dostępnych dla zwiedzających. Znalazł się tu też niemiecki motocykl wojskowy – za drobną opłatą mogłem porównać komfort siedzenia na nim ze współczesną maszyną. Efekt – nieco mniej wygody, ale za to jaki styl! Ale absolutną atrakcją okazała się kuchnia polowa, w której dzięki życzliwej naturze opiekuna grilla nabyłem dwie kiełbaski w cenie jednej plus dwa ogórki i pajdę chleba. To poprawiło nasz humor na długo.
Zabawki, balony, kapiszony
Jeszcze tylko krótki „skok” i już mijamy zieloną tablicę z napisem „Hel”. Spacer do portu i pierwsze spotkanie z technologią transportu ryb z kutra na brzeg. Rybacy za pomocą grubaśnych kanałów sprowadzają zawartość kutra do pojemników, które stoją już na przystani. Sardynki płyną rurami w powietrzu. Już wiem, skąd pochodzą te konserwy, które otwieram czasem na przekąskę w domu.
Po obowiązkowym obejściu portowego falochronu idziemy do słynnego fokarium. Po drodze mijamy Muzeum Rybołówstwa, które mieści się w zaadaptowanym do tej funkcji zabytkowym kościele poewangelickim. W fokarium właśnie minęła pora obiadowa, więc foki są najedzone i ospałe. Na szczęście co jakiś czas któraś wystawia głowę nad taflę wody. Można wtedy zobaczyć, jak wielkie są to stworzenia – być może właśnie dzięki dobrej karmie Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego.
Wracamy na parking, gdzie zostawiliśmy motocykl. Wzduż ulicy Wiejskiej ciągną się stragany z odzieżą i rozmaitymi cudami. Zabawki, balony, kapiszony – chyba już zawsze nasze morze będzie oferowało tego typu asortyment.
Mimo wszystko z kufrem pełnym pozytywnych wrażeń wracam, już sam, do stolicy. Na obwodnicy mój GPS wyprowadza mnie w gniazdo objazdów i remontów. Udaje mi się jednak odnaleźć drogę – ulicę Warszawską, która już z samej nazwy mogła prowadzić tylko do domu.
Tekst: Bartosz Morawski
Wpisz komentarz
Zamknij to okno