Wielki trawnik, czyli pradolina warszawsko-berlińska
Mąż rzucił się na zieloną łąkę i zanurzył w trawie. Żona tylko westchnęła, myśląc o zielonych plamach na spodniach, którymi odgryza się zaatakowany trawnik. Nie był to jednak trawnik byle jaki, tylko najdłuższy w Europie, ciągnący się wielką doliną z Warszawy do Berlina. A dokładnie rzecz biorąc – pradoliną
Mniej więcej tą właśnie trasą niesławnego i wówczas nieprzytomnego Kmicica targał wierny wachmistrz Soroka. „A dokąd jedziecie? – pytał Józwa. – Do Soboty – odparł stary Kiemlicz. – Gdzie to jest? – Niedaleko Piątku”.
Mąż już od dawna marudził, by się tu zatrzymać. Dotąd jednak obowiązki małżeńsko-rodzinne oraz wrodzone lenistwo zwyciężały. Teraz wreszcie przystanęli na jednej z największych, oczyszczonych z pagórków, przestrzeni o długości 500 i szerokości 20 kilometrów.
– Co się tak krzywisz? Boli Cię coś? – zapytała Żona. Mąż rzeczywiście kilka chwil temu zamarł, a na jego twarzy pokazał się wyraz udręki. – Liczę – mruknął boleśnie. Po chwili jednak twarz mu się rozjaśniła. – Jakby podzielić to na piłkarskie boiska, byłby ich milion.
A boiska, jak okiem sięgnąć, dałoby się spokojnie stawiać. Pradolina jest wielką – jak nazywają ją mądrzy ludzie – wklęsłą formą terenu. Powstała jakieś 100 tysięcy lat temu, gdy wielkie góry lodowe postanowiły migrować na północ z powodu niewygodnego dla nich skwaru.
Lodowce migrowały dość wolno, pocąc się przy tym obficie. Pot w postaci wielkich rzek spływał w dolinę. Strugi, by móc nabrać północnego kierunku, odpowiedniego dla rzek w tych rejonach, swoich stwórców musiały omijać. Chyba były złe na góry, bo sprzątnęły po drodze wszystkich ich mniejszych kuzynów. Teraz po wielkich górach, jak i niewiele mniejszych rzekach, pozostały już tylko niewyraźne wspomnienia, jak cieknące doliną Bzura czy Warta.
Ale nie tylko historia i geologia tłumaczyła tarzanie się w trawie. Mąż nawet nie wiedział, zanurzając się lekko i delikatnie w wilgotnym trawniku, że na jego usprawiedliwienie działa także geometria. Przypadkowo leżał bowiem w bardzo nieprzypadkowym fragmencie płaszczyzny. – Wiesz, gdzie się wylegujesz? – zagadnęła Żona, wyczyściwszy głowę z „pralkopodobnych” myśli. – Jesteśmy w samym środku Polski, no, trochę obok, bo ten – mówią – leży w Piątku. Tam jest jej geometryczny środek – wyjaśniła.
Geometria Mężowi nie była obca. Była zupełnie obca. Ale wiedza, że leży w samym środku, jakikolwiek ten środek by był, napełniła go prawdziwą dumą.
No i sprawdził się czarny scenariusz Żony. Zielone plamy zaprzyjaźniły się z garderobą męża i – jak się okazało – przyjaźń ta pozostawiła niezatarte ślady.
Tekst: Łukasz i Olga Starowieyscy
Wpisz komentarz
Zamknij to okno